poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Czarny kot ustąpił mi pierwszeństwa.

Niedawno, pewnego zwykłego, szarego dnia, który coraz to bardziej nabierał kolorów od promieni słońca, wracałem sobie jak zwykle z pewnej twardo usiłującej czegoś mnie nauczyć placówki.
Idąc tak sobie z kurtką w dłoni i plecakiem na ramieniu dostrzegłem wspomniane w tytule zwierze.
Stary już (jak na moje oko) kocur o tracącym już swój połysk kruczoczarnym futrze wijąc ogonem w powietrzu, jak gdyby do jego końca ktoś przykleił wielką muchę, wyszedł z za jednego z domostw po mojej lewej i zmierzał wolnym krokiem w stronę drogi, którą szedłem.
Jako, że nie jestem człowiekiem przesądnym (no może nie licząc dwóch przesądów, które są święte) niezbyt przejąłem się mającemu zaraz nastąpić skrzyżowaniu dróg z naszym czarnym talizmanem nieszczęścia. Jednak nasz ciemnowłosy bohater widząc mnie zatrzymał się i usiadł. Swoim spojrzeniem zdawał się mówić:

Ty chyba na razie nie potrzebujesz pecha. 

I gdyby serio tak myślał, miałby rację.
Chociaż jeśli przebiegnięcie komuś drogi przez takiego kochanego sierściucha miałoby być dla tego kogoś gwarantem pecha, to byłbym szczerze zdziwiony, że skurczybyk tego nie zrobił, że karta jeszcze się ode mnie nie odwróciła.
Nie macie pojęcia ile rzeczy ostatnimi czasy uchodzi mi płazem czy ile razy i w jak zróżnicowanej gamie sytuacji mam po prostu ogromnego fuksa. Biorąc pod uwagę moje ostatnie (w sumie to nie tylko ostatnie) wybryki naprawdę zastanawiające jest, że zamiast ponosić konsekwencje swoich większych czy mniejszych grzeszków, ja jeszcze na nich zyskuję.
Serio, jak długo można jechać po bandzie, zanim się z niej spadnie?
Człowiek ma wręcz wrażenie, jakby Bóg pojedynkował się z Diabłem o jego duszę.

Dziś podczas bardzo udanego dnia po raz pierwszy od dłuższego czasu coś poszło nie po mojej myśli, można powiedzieć, że w pewien sposób powinęła mi się noga. Stwierdziłem wtedy, że moja dobra passa właśnie się skończyła i zacząłem produkować w swojej głowie naprawdę czarne scenariusze walącej się najbliższej przyszłości. Odzyskałem jednak nadzieję widząc dziś przyczajonego w krzakach, obserwującego mnie znajomego zwierzaka.

A teraz do nauki, procesy wykańczania włókien czekają.

P.S. Nie mogłem się powstrzymać:

czwartek, 11 kwietnia 2013

Nowe miasto - nowe życie, czyli Gatecrasher Story.

Angelika nie wniosła posmaku osoby, z którą mogłoby łączyć mnie coś więcej niż zwykłe tolerowanie się na co dzień, a i to zdawało się przychodzić nie bez problemu. Podczas rozmów na forum całej grupy odniosłem wrażenie, że to właśnie jeden z tych typów dziewczyn, który przeciwstawia się cechom będącym na górze w mojej hierarchii wartości. Na jej niekorzyść przemawiał też fakt, iż w w tym nowym dla wszystkich środowisku, jakim niewątpliwie jest nowa klasa w nowej szkole, postawiła na niewłaściwą osobę, będącą uosobieniem większości znanych mi negatywnych cech.
Całe szczęście (choć nie od początku tak uważałem) z upływem kolejnych tygodni przejrzała na oczy i postanowiła poznać się bliżej z Anetą.

O Anecie mogę powiedzieć dużo, bardzo dużo. Od początku sprawiała wrażenie ciepłej i zabawnej osoby, którą rzeczywiście jest. Po pierwszych tygodniach spędzonych w nie do końca dobrze dobranym towarzystwie (ach, jak łatwo zamydlić mi oczy i zdobyć me serce słowami "nienawidzę matematyki"), gdy już poznałem lepiej całą grupę, powiedziałem sobie: Ona jest fajna. Od dziś będziemy kumplami. Jak się jednak okazało, była to transakcja wiązana, bo do Anety przykleiła się już Natalia.

Niestety Natalia była... Natalią. Co mogę o niej powiedzieć? Cóż, na pewno to, że miała powalający uśmiech... Nigdy w życiu nie widziałem takich braków w uzębieniu u kogoś w tym wieku.
No właśnie, wiek. Natalia jest rok starsza ode mnie, a co za tym idzie trzy lata starsza od reszty klasy.
Nie potrafię wytłumaczyć przeszłości jej edukacji, to zbyt pogmatwane. W zamian za szkolne zaległości spodziewaliśmy się od niej większej dojrzałości. Przeliczyliśmy się i to bardzo, ale szkoda strzępić klawiaturę pisząc o tym. Natalia skończyła edukację w naszej szkole po roku i tym sposobem zniknęła z naszego życia.

Podczas drugiego semestru gdzieś w tle, po cichutku zaczęła pojawiać się Iza.
Iza nie chodziła na zajęcia jak reszta klasy, nie mogła. Jest ona bowiem najmłodszą mamą jaką znam, mamą najbystrzejszego malucha jakiego znam. Przez zaistniałą sytuację uczyła się w domu, jednak należała do naszej klasy. Pożyczała zeszyty i notatki od Anety, w ten sposób nasze drogi spotkały się po raz pierwszy. Po wakacjach, od początku drugiej klasy Iza zaczęła już edukację w szkole, trzymając się z Anetą i ze mną. Przez ten czas działo się wiele, wystarczyło by na całkiem ciekawą książkę. Cała nasza trójka mocno się ze sobą związała, dołączyła do nas też Angelika. Przez te trzy lata powstała między nami prawdziwa przyjaźń, która cały czas zacieśnia swoje więzy. Dzięki temu wiem, że nie jest to paczka, która rozpadnie się po ukończeniu szkoły.

Nie może w tym poście zabraknąć słowa o Agnieszce.
Agnieszka... Zapewne nawet tego nie czyta, choć może to i lepiej.
Aga jest niezwykła. Teraz może w nieco inny sposób niż kiedy się poznaliśmy, ale nigdy nie pozbędzie się brzemienia swojej niezwykłości. Żadne słowa, które tutaj napiszę, nie oddadzą jej osoby.
To dzięki niej robię to, co robię. Dzięki niej postanowiłem zmienić szkołę, zmienić zawód, zacząć wszystko od nowa. Dzięki niej wylądowałem w Krakowie, zatem to dzięki niej poznałem swoich przyjaciół. Nawet za czytanie tego bloga możecie jej podziękować (lub ją przeklinać). Jej zawdzięczam dwie trzecie dobra, które spotkało mnie w życiu.
Aneta troszczy się o mnie jak matka. Iza i Andzia jak starsza i młodsza siostra.
Aga z kolei troszczyła się o mnie jak... Aga. Jak nikt wcześniej i jak nikt nigdy nie będzie.
Potrafiła w ciągu jednej minuty przytulić mnie i wyściskać jak pluszaka, po czym nieumyślnie kopnąć piętą w podbródek.

Niestety, jak się okazało nie pasujemy do siebie, lecz chyba zbyt długo staraliśmy się z tym walczyć próbując być razem. Po naszym ostatnim zerwaniu nie potrafię być dla niej przyjacielem. W sumie nigdy nie potrafiłem. Za zbyt trudne uważałem patrzenie jak ktoś, z kim tak długo starałeś się ułożyć swoje życie będzie układał je z kimś innym.
Minęło siedem miesięcy. Próbowałem z nią żyć na różnych płaszczyznach, z różnym skutkiem.
Teraz nasze życia toczą się nieco inaczej, dużo się zmieniło. A ja mam zamiar zmienić jeszcze więcej.

Przelałem tutaj kawałek swojego życia. Tym, którzy tu zaglądają należy się, by wiedzieli o mnie coś więcej niż pisałem do tej pory, a to chyba lepsza metoda niż pisanie o swoich ulubionych filmach, książkach czy wklejanie zdjęcia pulpitu albo pokoju. Mam nadzieję, że nie straciłem właśnie swojego wysoce elitarnego grona czytelników. :)

Pozdrawiam wszystkich mających cierpliwość, żeby to czytać.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Mental paradise?

Kupiłem motocykl.
Czerwoną Hondę CBR1000 RR Fireblade z białymi i niebieskimi wstawkami. Malowanie to nie jest standardowe, zrobiono je dla mnie na zamówienie. Swoją radość mogłem dzielić z kobietą, z którą często nie układało mi się tak, jakbym tego chciał, ale ostatnio zrozumieliśmy to i owo i teraz jest cudownie. Ona z kolei znając moją pasję z uśmiechem zostawiła mnie sam na sam z nowym nabytkiem życząc miłej zabawy.
Wyłączyłem telefon. Nie obchodziło mnie czy ktoś do mnie zadzwoni, ani która jest godzina. Po prostu uruchomiłem silnik i ruszyłem.
Po praktycznym sprawdzeniu osiągów tej niewątpliwie pięknej maszyny, kiedy zapadł już zmrok a na ulicach miasta nie było już jak w ulu oddałem się czerpaniu przyjemności z jazdy podziwiając przy tym piękne widoki znad Wisły. Mimo mijających kolejnych godzin nie czułem zmęczenia - przeciwnie, pierwszy raz od dawna naprawdę czułem, że żyję.
Nad ranem wróciłem do domu. Odłożyłem kask, zdjąłem buty, kurtkę i pas nerkowy, a kluczyk od motocykla odwiesiłem na haczyk, który specjalnie w tym celu przymocowałem nad szafką. Po szybkim prysznicu położyłem się na łóżku i w mgnieniu oka zasnąłem.

Moją pierwszą czynnością po przebudzeniu było spojrzenie w miejsce, gdzie odwiesiłem kluczyk.
Nie było go na haczyku. Nie było też haczyka.
Zdając sobie sprawę, że to był jedynie piękny, realistyczny sen, ze łzą w oku podniosłem się z łóżka i przeżyłem jeden z najsmutniejszych dni mojego życia.

Przez chorobę od ponad tygodnia siedziałem w domu i powiem szczerze, że zaczynało mi się już od tego pieprzyć w głowie. Gdyby nie laptop, przyjaciele i playstation (nierzadko w jednym czasie), to naprawdę nie wiem, co bym zrobił. Owszem, lubię posiedzieć sam ze sobą i przemyśleć co się dzieje ze mną i w okół mnie, ale tak wiele czasu na tak wiele przemyśleń w połączeniu z fizycznym osłabieniem nie są receptą na spokój ducha.